zaczytanyksiazkoholik.pl-pseudonimy-pisarzy.jpg

Czyją książkę czytasz? Pytanie proste, ale odpowiedź już niekoniecznie.


Nazwisko widniejące na okładce potrafi być zwodnicze i aby dociec prawdy, potrzebne jest śledztwo.

Bodaj każdy, kto choć trochę interesuje się czy to literaturą, czy to kulturą popularną, zapewne kojarzy, czemu na książkach J.K. Rowling widnieje nazwisko J.K. Rowling. Nie, nie ma w tym żadnej teorii spiskowej i nie jest to nawet pseudonim per se, na ten zdecydowała się później, już jako światowej sławy pisarka, ale zwyczajna marketingowa strategia. Ostrożny brytyjski wydawca bowiem, z obawy, że młodzi chłopcy nie będą chcieli czytać książki napisanej przez kobietę, polecił jej skryć się za inicjałami. Nic to, że Joanne Rowling nawet nie miała drugiego imienia.

Nie upatrywałbym sukcesu serii o Harrym Potterze w tym posunięciu, lecz fakt faktem, że nazwisko może mieć znaczenie. Przekonała się o tym poniekąd i sama Rowling, bo kiedy wydała swój pierwszy kryminał jako Robert Galbraith i zanim ludzie się połapali, kto jest kim, powieścią nie zainteresował się nawet pies z kulawą nogą. A szkoda, bo przecież kryminały o Cormoranie Strike’u (kolejny, „Niespokojna krew”, ukazała się w listopdzaie 2020 r.) to świetne rzeczy, ale z drugiej strony trudno się dziwić, że eksperyment nie wypalił, skoro księgarnie zawalone są setkami nowych powieści. Jak mamy dotrzeć do tej na pierwszy rzut oka przypadkowej?

Nieco lepiej wypadł Stephen King, który stworzył całą alternatywną tożsamość, Richarda Bachmana. Kiedy rynek nasycił się jego książkami, chciał znowu zasmakować sukcesu, jaki zna tylko debiutant, a także przekonać samego siebie, ile w tym wszystkim było talentu, a ile szczęścia. I nieźle się zdziwił, jak przeczytał potem opinię zwykle nieprzychylnego mu recenzenta, że King mógłby się od tego całego Bachmana uczyć. Amerykański król horroru nawiązał ze swoim alter-ego wyjątkowy kontakt i nawet napisał o tym książkę, „Mroczną połowę”.

Lecz powody wymyślenia tajnej tożsamości mogą być różne, od pragmatycznych, przez zupełnie przypadkowe, aż do czystej potrzeby serca. John le Carré rzeczone nazwisko miał przyjąć po to, żeby nie skojarzono go z niejakim Davidem Cornwellem, pracownikiem brytyjskiego wywiadu, co zresztą uczynił za poleceniem przełożonych, którzy również musieli przyklepać treść tego, co tam powypisywał. Pracę dla służb rzucił po swojej trzeciej powieści, „Z przejmującego zimna”, ale do prawdziwego nazwiska nie powrócił. Z kolei Patricia Highsmith swoją powieść o kończącej się happy endem, co jak na tamte czasy było ewenementem, lesbijskiej miłości – „Carol” – wydała jako Claire Morgan. Nie chciała bowiem, żeby jej późniejsze książki były rozpatrywane wyłącznie przez pryzmat orientacji seksualnej autorki. Poza tym była to dla niej historia na poły autobiograficzna, a sama wtedy przechodziła okres niepewności. Uczęszczała na terapię, chcąc zrozumieć potrzeby swojego ducha i ciała. Dallas Mayr zanim stał się Jackiem Ketchumem, publikował jako Jerzy Livingston, bo był zafascynowany Kosińskim. Pod prawdziwym nazwiskiem nie pisał, bo nie uważał go za atrakcyjne marketingowo, poza tym jaki pseudonim brzmi lepiej niż ten podebrany niesławnemu Czarnemu Jackowi Ketchumowi, rzezimieszkowi z Dzikiego Zachodu?

Przyczyny merkantylne decydowały o tym, że Ray Bradbury publikował pod rozmaitymi pseudonimami — przeważnie wtedy, gdy dany magazyn drukował dwa jego teksty w tym samym numerze — a niezliczeni pisarze wymyślali sobie ksywki, kiedy brali niekoniecznie prestiżowe, lecz nieźle płatne chałtury. Takie przykłady można mnożyć i zaskakująco spora część z nich kryje naprawdę atrakcyjne historie. Ann Rice (nazwisko po mężu, imię przybrane, lecz nic dziwnego, bo rodzice dali jej przy narodzinach… Howard) na przykład swoje powieści erotyczne, często traktujące o przyjemnościach sadomasochistycznych, publikowała jako A.N. Roquelaure, aby móc nałożyć maskę i popuścić wodze fantazji. I jest to ksywka nieprzypadkowa, bo, jeśli ją rozszyfrować, znaczy dosłownie „Ann pod płaszczem”. Również nazwisko męża przyjęła Toni Morrison, lecz imię podprowadziła świętemu Antoniemu po swoim młodzieńczym nawróceniu na katolicyzm; naprawdę nazywa się Chloe. Ponoć do dzisiaj żałuje, że wydała swoją pierwszą książkę pod takim, a nie innym nazwiskiem, bo po paru latach się rozwiodła.

Polscy autorzy też korzystali z mniej lub bardziej zmyślonych nazwisk, począwszy od Aleksandra Głowackiego, czyli Bolesława Prusa, który miał się wstydzić, „że takie głupstwa pisze”, a kończąc na Remigiuszu Mrozie. Ten nie dość, że zmienił sobie nazwisko, to jeszcze i pisał jako Ove Løgmansbø z Wysp Owczych. Powód? Chciał się sprawdzić jako debiutant, a kalendarz wydawniczy był już tak zagracony jego powieściami, że nie pomieściłby kolejnego „Mroza”. Swoje kryminały jako Joe Alex (który był jednocześnie jego postacią literacką) wydawał tłumacz Maciej Słomczyński i tłumaczył to kwestiami finansowymi, bo przekłady brytyjskiej klasyki nie przynosiły tyle pieniędzy, ile powinny były przynosić. Paulina Świst nie dość, że pisze pod pseudonimem, to jeszcze nie pokazuje się publicznie i nieliczni znają jej prawdziwą tożsamość, bo prywatnie jest prawniczką. Podobne rozwiązanie przetestowała już zresztą Elena Ferrante, która nie ujawniła się od prawie trzydziestu lat, twierdząc, że „napisane książki nie potrzebują już autora”.

Wyliczankę moglibyśmy kontynuować jeszcze długo, ale nawet ten niewielki wycinek obrazuje, ile jest w tym wszystkim potencjału i ciekawych historii. Aż szkoda, że mało kto, jak King, postanowił się z tym zmierzyć na kartach swoich książek, pociągnąć to dalej, zrobić istną opowieść z opowieści. Lecz czy naprawdę ma dla nas znaczenie, kto jak się nazywa, pod jakim „brandem” (znowu określenie zaproponowane przez króla horroru) pisze?

Źródło: lubimyczytac.pl
Fot. Envato emelents


Dodaj komentarz


Czytaj także

Kot, który nauczał zen - James Norbury - zaczytanyksiazkoholik.pl

„Kot, który nauczał zen”, James Norbury

„Kot, który nauczał zen” to historia mądrego Kota i jego drogi do zen. Nowa podróż ku mądrości i wewnętrznej równowadze. Opowieść o tym, że największa mądrość jest w nas, i że warto spojrzeć na siebie i na świat z zupełnie innej perspektywy. Nauczyłem się, że to, czego chcemy, rzadko jest tym, czego potrzebujemy, a to, czego potrzebujemy, prawie nigdy nie jest tym, czego chcemy.


Susannah Cahalan - umysł w ogniu - zaczytanyksiazkoholik.pl - blog

Medyczna podróż po zdrowie – „Umysł w ogniu”, Susannah Cahalan

Książka „Umysł w ogniu” jest to autobiograficzna opowieść Susannah Cahalan o jej własnym doświadczeniu z rzadką chorobą autoimmunologiczną, która wpłynęła na jej zdrowie psychiczne i fizyczne. Książka stała się bestsellerem i zdobyła duże uznanie za swoją autentyczność, emocjonalność i fascynujący opis walki z chorobą, której objawy zostały początkowo zinterpretowane